Końcówka roku 1981, zresztą jak cały burzliwy okres 1980 -1981 to było wrzenie i ciągle narastające napięcie na lini władza komunistyczna, a NSZZ „Solidarność”. Pobicie działacza „Solidarności” Jana Rulewskiego na sesji rady miasta w Bydgoszczy, blokada autobusowa ronda Marszałkowska – Al. Jerozolimskie, pacyfikacja Wyższej Szkoły Pożarniczej. Gdy telewizja zaczęła rozdmuchiwać tzw. aferę w Radomiu czuło się, że konfrontacja komunistów z narodem jest nieunikniona. Z radomskiego posiedzenia „Solidarności” trwającego 13 godzin, partyjna telewizja pokazywała non stop jeden wyrwany z całości fragment wypowiedzi Wałęsy, w którym mówił o „targaniu się za szczęki”. Partia była oburzona, we wszystkich dziennikach szła wiadomość, że Wałęsa dąży do konfrontacji. Była to bzdura, to Jaruzelskiemu naciskanemu przez Moskwę potrzebny był pretekst, aby wprowadzić stan wojenny i stłumić dziesięciomilionowy, jedyny w tzw. bloku wschodnim, niezależny od władzy związek zawodowy, a w zasadzie ruch społeczny. Wydarzenia te uzmysłowiły mi o jak wielką stawkę idzie gra i z jak ogromną siłą militarną i propagandową komuny przyjdzie nam się zmierzyć. Byłem pewien, że w najbliższych dniach stanie się coś niezwykłego. Czuło się wielkie napięcie i niepokój. Jednak tylko niewielu spodziewało się tego, co miało niebawem nastąpić.
W niedzielę 13.12.1981 r. spałem trochę dłużej, jak zwykle w niedzielę. Gdy się obudziłem w domu już wrzało. Po raz pierwszy usłyszałem słowa „stan wojenny” od swoich rodziców, którzy już oglądali telewizję. W telewizji: Jaruzelski i groza bijąca z ekranu, spikerzy w mundurach czytający odezwy reżimu wojskowego, smutne melodie. W ogóle się nie zastanawiając szybko się ubrałem i wyszedłem z domu. Był duży mróz, na ulicach pusto, ani wojska, ani cywilów. Poszedłem do kolegi. Sławek poddał myśl, aby jechać do siedziby Regionu Mazowsze na Mokotowską. Tam był już tłum ludzi, wszyscy rozgorączkowani, podnieceni. Do środka nie weszliśmy, gdyż służba porządkowa nikogo nie wpuszczała. Przez uchylone drzwi podawano ulotki wzywające do strajku powszechnego od poniedziałku. Było kilka kamer telewizji zachodnich, dziennikarze na okrągło kręcili wywiady z napływającymi pod Region ludźmi. Ktoś przemawiał, wymieniał nazwiska zatrzymanych, nawoływał do powstania narodowego. Jakaś nieznajoma dziewczyna wpięła mi w kurtkę znaczek Solidarności, moment ten nagrywała kamera RFN-owskiej telewizji, ktoś robił zdjęcia. Miałem wrażenie, że uczestniczę w czymś niezwykłym. W powietrzu wisiało ogromne napięcie, kłębiły się emocje, jak w jakimś sensacyjnym filmie. Z gmachu Regionu jacyś ludzie wynosili maszyny, ładowali do prywatnych samochodów i odjeżdżali. Wszystko to, nie sprawiało wrażenia pełnego grozy stanu wojennego. Myślałem sobie, że jeśli to jest wszystko na co stać komunistów to będzie dobrze. ZOMO ani wojska ciągle nie było widać. Do czasu. W pewnym momencie na pl. Zbawiciela oraz od strony Pięknej zrobiło się niebiesko-szaro, sikawki, tarcze, pały, kaski z maskami. Przez megafon zaczęły padać złowrogie ostrzeżenia pod naszym adresem: „w imieniu władzy ludowej wzywam do rozejścia się, liczę do dziesięciu!”. Gdy głos naprawdę zaczął odliczać, rozległ się straszliwy gwizd. Gdy odliczył do dziesięciu wydał rozkaz do ataku. Zomowcy ruszyli na nas zwartym szeregiem, przez megafon imitowali wybuchy petard, pałami walili w tarcze. Na wąskiej ulicy Mokotowskiej tworzyło to niesamowite wrażenie. Już od paru minut ciarki chodziły mi po grzebiecie, a teraz dodatkowo nogi uginały się ze strachu. Wtedy nastąpił piękny gest ludzi starszych, nam młodym kazali się cofnąć do tyłu, a sami stanęli na czele, przeważnie starsze kobiety. Chwyciły się za ręce i zaczęły śpiewać Mazurka Dąbrowskiego. Rozpędzeni zomowcy zatrzymali się, ale pały trzymali gotowe do bicia. Każdy z nas, ile miał sił w płucach śpiewał, czy może raczej krzyczał hymn, który słychać było chyba na całym Śródmieściu. Dowódca zomowców przez megafon krzyczał: naprzód! ale oni stali zdezorientowani, widać było, że staruszek bić nie chcieli. Do akcji wkroczyła armatka wodna, silnym strumieniem zabarwionej wody walnęła w tłum, rozerwała szyki, część ludzi przewróciła, reszta rzuciła się do ucieczki. Na to tylko czekali zomowcy, rozpoczęło się pałowanie, hymn zastąpiły wrzaski bitych i polewanych na mrozie wodą oraz jeden wielki, donośny krzyk: gestapo!, gestapo! z tysięcy gardeł. Tak, to mogło kojarzyć się z wojną i gestapowcami. Z plikiem ulotek ukrytych pod kurtką starałem się wydostać z tego kotła na Mokotowskiej. Choć wokół było pełno zomowców udało mi się jakoś uniknąć razów. Na placu Zbawiciela zdołałem wskoczyć do stojącego na przystanku tramwaju, stamtąd zomowcy nie wyciągali ludzi, widać mieli ich dość na ulicach. Wielu uciekających skryła się w kościele Zbawiciela gdzie ludzie czuli się bezpiecznie. Gdy tramwaj ruszył, ci którzy nie zdążyli do niego wskoczyć i pozostali na ulicy, byli skazani na nierówną walkę z oprawcami z Zomo, którzy opanowali już cały ten rejon. Gdy tramwaj przejechał kilka przystanków, poczuliśmy się bezpiecznie i zaczęliśmy rozdawać ulotki, nie wszyscy mieli odwagę brać je do ręki, widać było, że strach wraca, po 16 miesiącach wolności wracał stary porządek. Znowu ludzie mieli się bać do siebie odzywać, a jeśli już to mówić tylko jakieś frazesy. Przyjechaliśmy do siebie na Ochotę i zaczęliśmy roznosić ulotki po klatkach schodowych. Wkładaliśmy je w drzwi, wieszaliśmy na tablicach informacyjnych. Dziwne, że nas wtedy nie zgarnęli, nie zdawaliśmy sobie sprawy z tego, że za coś takiego można było parę lat posiedzieć. Część ulotek zaniosłem do domu, rodzice ucieszyli się, że będą mogli wziąć je w poniedziałek do pracy. Do późnej nocy rozmawialiśmy o dzisiejszej sytuacji i o tym co nas czeka jutro. Ponieważ telefony były odcięte nie mogliśmy porozmawiać nawet z rodziną. Oczywiście próbowaliśmy łapać fale radia Wolna Europa i Głosu Ameryki, ale były one skutecznie zagłuszane. Liczyliśmy na to, że od poniedziałku rozpoczną się strajki i oczywiście byliśmy zdecydowani wziąć w nich udział.
Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis!