Osoba Aleksandra Piwońskiego jest dobrze znana nie tylko w Regionie Mazowsze, ale i w całej „Solidarności”. Pracownik Huty Warszawa, działacz „Solidarności” podziemnej, członek Zarządu Regionu Mazowsze od pierwszej po obecną kadencję, w latach 1996-2003 zastępca przewodniczącego Zarządu Regionu Mazowsze, delegat na Walne Zebranie Delegatów Regionu Mazowsze i Krajowego Zjazdu Delegatów NSZZ „Solidarność”, Krajowy Koordynator przy grobie bł. ks. Jerzego Popiełuszko.
W przededniu 42 rocznicy wprowadzenia stanu wojennego publikujemy jego wspomnienia z tego okresu.
Nigdy nie czułem się bohaterem, nie dążyłem, aby być na „świeczniku”, zupełnie dobrze czułem się „w drugim szeregu”, gdzie trzeba było wykonywać określone zadania. Zawsze mówiłem, że jestem „od pracy, a nie od polityki”.
I może właśnie dlatego, kiedy wprowadzono stan wojenny, nie byłem internowany. Ale sytuacja szybko się zmieniła. Pamiętam dzień 13 grudnia 1981 roku. Całkowita dezorientacja i pytanie „co robić?”. A już kilka dni później w pokoju w kościele św. Stanisława Kostki zorganizowaliśmy naszą grupę oporu. Przeważnie byli to pracownicy Huty Warszawa, ale przychodzili również ludzie z zewnątrz. Współpracowałem ściśle z Sewerynem Jaworskim – hutnikiem, działaczem opozycji antykomunistycznej, ówczesnym wiceprzewodniczącym Regionu Mazowsze NSZZ „Solidarność”. Jeździłem z nim po całym kraju. Żartowano, że jestem jego ochroniarzem.
Szczególnie ciepło wspominam kontakty śp. bł. ks. Jerzego Popiełuszko z hutnikami. Był to człowiek o wielkim sercu i sile ducha. Dlatego do teraz odbieram jako honor osobisty stanowisko Krajowego Koordynatora przy grobie naszego Patrona.
Bardzo szybko pochłonęła mnie działalność w podziemiu. Kolportaż ulotek, bibuły. Roznosiliśmy materiały po mieszkaniach. Czasami otrzymywałem mechanizm, który podczas wybuchu rozrzucał ulotki po okolice. Z mojego mieszkania kilka razy była nadawana audycja Radio Solidarność na teren Żoliborza.
W 1982 roku wszedłem do struktur Tymczasowej Komisji Koordynacyjnej NSZZ „Solidarność”. Konspiracyjne „zebrania” odbywały się m.in. w kościele pw. św. Klemensa Hofbauera przy ul. Kolorkowej oraz w kościele pw. św. Józefa Oblubieńca Najświętszej Maryi Panny przy ul. Deotymy.
Byłem współorganizatorem manifestacji zarówno w Warszawie, jak i ogólnokrajowych. Przy ich zorganizowaniu współpracowałem z Kazimierzem Grajcarkiem, późniejszym przewodniczącym Rady Sekretariatu Górnictwa i Energetyki NSZZ „S”.
Miałem szczęście, bo cała rodzina zarówno z mojej strony, jak i ze strony żony podzielała moje poglądy i mogłem liczyć na ich pomoc.
Jak już mówiłem, do naszej grupy przy kościele św. Stanisława Kostki przyjmowaliśmy również ludzi „z ulicy”. I to był nasz błąd, bo wśród nich byli również „wtyki z UB”. Bardzo szybko miałem „teczkę w UB” i zacząłem „zwiedzać” komendy warszawskie. Byłem kilkanaście razy zatrzymywany i aresztowany na Komendach MO przy ul. Wilczej, ul. Jezuickiej, Pałacu Mostowskich i innych.
Pamiętam jak trafiłem do aresztu po raz pierwszy. Zatrzymali mnie na 24 godziny. Na przesłuchaniu starałem się mówić jak najmniej. Funkcjonariusze straszyli mnie. Muszę powiedzieć dość skutecznie, ale i tak nie udzieliłem im żadnych odpowiedzi. Wtedy wsadzono mnie „na dołek” – tak zwaliśmy areszt pod Pałacem Mostowskich, bo kamery znajdują się tam na poziomie piwnicy.
Później nie raz ukrywałem się od agentów UB w kościele św. St. Kostki. Czasami nie wychodziliśmy stamtąd po kilka dni. Spaliśmy na podłodze, na gazetach. Nie powiem, że było wygodnie, ale jednak lepiej niż w więzieniu.
Pamiętam jeszcze jedno moje aresztowanie. Odbyło się ono przed planowaną manifestacją opozycji w Warszawie. Podczas konspiry z powodów bezpieczeństwa starałam się nie mieszkać pod adresem zameldowania. Ale w tym dniu, wróciłem z pracy do domu. Tam na mnie już czekano. Zadzwonili do drzwi. Wylegitymowali mnie i kazali się zbierać. Ale moja mama zaprotestowała.
Powiedziała: Syn przyszedł z pracy. Pozwólcie mu zjeść zupę!
Powiedziała takim tonem, że funkcjonariusze zmiękli. Pokornie czekali, póki zjadłem obiad. Później chciałem pójść do toalety, ale już nie pozwolili mi zamknąć drzwi.
Zebrałam się i ale tuż przy wyjściu maja matka zawołała: Alek, czy wziąłeś leki?
Na to funkcjonariusze: A co mu jest?
Matka odpowiedziała: Ma chore serce.
Póki matka szykowała leki, cicho poprosiłem ją, aby powiadomiła kolegów, że zostałem zatrzymany.
Pojechaliśmy na początku na Komendę na ul. Żeromskiego, później do Pałacu Mostowskich – nigdzie nie było już miejsc. Wszystkie areszty były przepełnione. Wtedy funkcjonariusze zawieźli mnie do szpitala wojskowego, aby upewnić się, że mam kłopoty z sercem. Zostałem zbadany przez lekarza wojskowego, który okazał się bardzo porządnym człowiekiem i powiedział milicjantom: Jeżeli chcecie go zatrzymać, to róbcie to na swoje ryzyko. On w areszcie nie wytrzyma.
Wtedy oni chyba przestraszyli się, bo nie chcieli kłopotów i zawieźli mnie z powrotem do domu.
Powiedzieli: Ma Pan areszt domowy. Nie wolno Panu opuszczać mieszkania. Jeżeli jutro zobaczymy Pana na ulicy, to już nie będziemy patrzeć czy jest Pan zdrowy czy chory. Trafi Pan na długo za kratki.
Z rana wyszedłem z domu i zobaczyłem pod domem Fiata 125 gdzie siedzieli funkcjonariusze. Oni zapytali dokąd się wybieram. Odpowiedziałem, że idę do kościoła na Mszę świętą. Puścili mnie. A ja, kiedy dotarłem do ulicy, szybko wskoczyłem w autobus 122 i im uciekłem.
Żałuję, że nie mogłem robić notatek podczas stanu wojennego, ponieważ gdyby SB je znalazło to mogło zaszkodzić nie tylko mnie, ale kolegom z konspiry i członkom mojej rodziny. Teraz gubią mi się w pamięci konkretne daty i nazwiska, ale duch tych czasów na zawsze pozostanie w mojej pamięci.
Było wtedy bardzo ciężko, wiadomo – puste półki, puste kieszenie i esbecki zamordyzm. Ale w tych bardzo ciężkich i niebezpiecznych czasach łatwiej było o koleżeństwo, o ludzką dobroć, wsparcie, bliskość. Do tych wartości trzeba koniecznie wrócić.
N. Firkowicz
Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis!