O swoich wspomnieniach z okresu stanu wojennego opowiada Andrzej Krasuski – członek NSZZ „Solidarność” od 1980 roku, współorganizator struktur związkowych w firmie Geoprojekt w Bełchatowie, aktywny działacz podziemia, były więzień polityczny Zakładu Karnego w Hrubieszowie, w latach 90. współorganizator i pierwszy przewodniczący organizacji zakładowej w Metrze Warszawskim. W 1980 roku pracowałem na stanowisku inżyniera w firmie Geoprojekt w Bełchatowie. Obsługiwaliśmy budowę elektrowni i kopalni. W sierpniu dowiedzieliśmy się, że tworzy się „Solidarność”. Ja na początku byłem bardzo ostrożny i powiedziałem chłopakom: – Możliwe, że to jest prowokacja. Dlatego wysłaliśmy do Gdańska na początku września 1980 roku dwie osoby na „zwiady”. Po dwóch dniach chłopaki wrócili i zapewnili, że na Pomorzu tworzy się realny ruch oporu przeciwko władzy komunistycznej. Wtedy w moim mieszkaniu ustaliśmy, że zakładamy związek w firmie. Przeprowadziliśmy wybory na przewodniczącego związku, którym został Jacek Grzegorczyk. Pokonał mnie dwoma głosami. Podszedł do mnie po wyborach i powiedział: – Różnica poparcia między nami jest znikoma, jak będziemy działać razem, to zrobimy wszystko co trzeba. Ja się do niego uśmiechnąłem i odparłem: – Rzeczywiście masz rację. Współdziałaliśmy ściśle ze sobą. Byłem odpowiedzialny za kontakt z Warszawą, z Regionem Mazowsze. Przywoziłem do Bełchatowa materiały, bibuły, książki. Stworzyliśmy bibliotekę związkową. A później przyszedł stan wojenny. 13 grudnia 1980 roku obudził mnie ojciec i powiedział: – Mamy stan wojenny. Przed gmachem telewizji na ul. Woronicza stoi czołg. Wybiegłem na ulicę i zobaczyłem czołg na własne oczy. Wtedy pomyślałem, to wojna! Przecież jest nas 10 milionów członków „Solidarności”, takiej siły nie zwalczy żadna władza. Ale szybko okazało się, jak bardzo przebiegli są komuniści. Jeszcze zanim ogłoszono stan wojenny, „ucięli” głowę „Solidarności” wsadzając do więzienia naszych przywódców. Dlatego nastąpiła całkowita dezorientacja, ale z drugiej strony udało się zapobiec rozlewowi krwi. W rezultacie pozostało tylko kilka tysięcy ludzi na skalę kraju, którzy rozpoczęli działalność podziemną i utrzymywali ideę i ciągłość NSZZ „Solidarność”. 13 grudnia 1980 roku musiałem podjąć decyzję. Pomyślałem, że historia rodu Krasuskich sięga XVI wieku. Królowa Bona jednego z moich przodków wysłała na studia na Uniwersytet w Padwie. Kiedy wrócił, został sekretarzem króla Zygmunta Starego. Od tego czasu każde pokolenie Krasuskich stało na straży Polski. Moi przodkowie byli członkami chorągwi Łukowskiej. Krasuskich nie zabrakło ani w powstaniu Listopadowym, ani w Styczniowym. Pomyślałem – teraz moi przodkowie patrzą z góry na mnie i oczekują, że stanę w szeregu do walki. Nie mogłem sprawić im zawodu. Powiedziałem ojcu i matce, że muszę natychmiast jechać do Bełchatowa. Nie zapomnę nigdy, jak moi rodzice przeżegnali mnie krzyżem, kiedy schodziłem klatką schodową na dół. Tak zaczęła się moja praca w konspiracji bełchatowskiej. Byliśmy bardzo nieostrożnymi „żółtodziobami”, przyjmowaliśmy wszystkich, którzy do nas przychodzili. Później okazało się, że mieliśmy w swoich szeregach dwóch zdrajców. Dlatego dość szybko zostaliśmy namierzeni przez UB i trafiłem do więzienia. Po wyjściu z więzienia byliśmy już tak doświadczeni, że nie było mowy, aby dać się złapać. Od 1982 do 1989 roku działałem w strukturach „Solidarności” podziemnej nie zaliczając żadnej wpadki. Po wyjściu z więzienia chłopaki dali mi odpocząć tylko przez dwa miesiące, a później „zagonili” do roboty. Zostałem „opiekunem” Antoniego Pietkiewicza ówczesnego szefem Regionu Środkowo Polskiego Kalisz – Konin – Sieradz, późniejszego Wojewody Mazowieckiego w latach 1999-2001. Oprócz tego działałem w Praskich grupach oporu „Solidarności”. Przeprowadziliśmy kilka głośnych akcji. Chyba najsłynniejszą z nich było uprowadzenie z komisariatu Milicji Obywatelskiej na ul. Cyryla i Metodego krajalnicy do papieru. Służba Bezpieczeństwa zarekwirowała gilotynę w czasie jednego z nalotów na podziemną drukarnię. Trzeba powiedzieć, że sprzęt do drukowania można było załatwić dość łatwo, natomiast krajalnica była czymś niezbędnym. Dzięki niej mogliśmy przycinać i formatować ulotki i inne druki. Bez tego urządzenia nie było mowy o działalności wydawniczej, szczególnie książkowej. Obserwowałem komendę przez kilka dni. Zobaczyłem, że codziennie rano o 8.00 na posterunek przyjeżdża ekipa remontowa. Malowali pokoje i korytarze. Opracowałem plan akcji. Zajechaliśmy drogę mikrobusowi, który przywoził malarzy na komendę. Kazaliśmy im wyjść z samochodu. Wyjaśniliśmy o co chodzi. Oni uśmiechnęli się i nie czynili żadnego oporu. Poprosili nas tylko, abyś my ich zamknęli w piwnicy jednego z domów, żeby później nie mieć kłopotów. Tak uczyniliśmy. Przebraliśmy się w ubrania malarzy i zajechaliśmy na komendę. Wiedziałem już, że krajalnica stoi na parterze w korytarzu. Było nas pięciu. Bez problemu weszliśmy na teren komendy. Nikt nas nie sprawdzał. Szybko dotarliśmy do kratownicy. Trzeba było tylko przenieść ją do samochodu. I… nie daliśmy rady. Ciężkie żeliwne urządzenie ważyło ze 150 kilo, poza tym było trudno uchwytne. Powstało pytanie: co robić? I wtedy śp. Andrzej Bulc wpadł na pomysł, aby poprosić funkcjonariuszy o pomoc. Powiedzieliśmy im, że mamy zlecenie z Komendy Stołecznej, z Pałacu Mostowskich, żeby przewieźć krajalnicę do nich. Ta informacja nie wzbudziła podejrzenia u milicjantów. Wkrótce mieliśmy do pomocy jeszcze sześć osób. W taki sposób przenieśliśmy gilotynę do samochodu. Szybko odwieźliśmy urządzenie do konspiracyjnego magazynu na ul. Kamionkowskiej w Warszawie. Później zadzwoniłem na komendę i powiedziałem, gdzie znajduje się prawdziwa ekipa remontowa, aby ich uwolniono. To była jedna z fajniejszych akcji, którą przeprowadziłem. Kiedy zrelacjonowałem akcję Antoniemu Pietkiewiczowi, on na mnie straszliwie się wkurzył i powiedział: – Jakbyś zrobił taką samowolkę w czasie wojny, to z wyroku sądu Armii Krajowej dostałbyś w czapę! Jak mogłeś przeprowadzić tak ryzykowną operację bez porozumienia ze mną?! Ale ja wiedziałem, że Antoni nigdy nie pozwoliłby na coś takiego. Ryzyko było zbyt duże. Ale się udało. W czapę nie dostałem, a gilotynę odzyskałem i mogliśmy dalej drukować. Za działalność w konspiracji zapłaciłem wysoką cenę. Straciłem żonę, bo co mogła powiedzieć i pomyśleć kobieta, której mąż mówi, że idzie po fajki do kiosku i wraca za trzy dni? Nie mogłem żonie zdradzić czym się zajmuję, bo obowiązywały mnie zasady konspiracji. Procedura druku materiałów wyglądała następująco: trzy zespoły dwuosobowe były na kilka dni zamknięte w mieszkaniu, ponieważ ze względów bezpieczeństwa druk trzeba było robić jak najszybciej. Pracowaliśmy na zmianę przez całą dobę. Jeden zespół drukował, drugi składał materiały, trzeci spał. Na przykład książkę Władysława Pobóg-Malinowskiego „Najnowsza historii Polski” dwa tomy w nakładzie 2500 egzemplarzy, każdy po 400 stron wydrukowaliśmy w ciągu trzech dni. Na terenie Warszawy było kilka podziemnych drukarni. Jedna znajdowała się w domu mojej babci na ul. Chodakowskiej. Tam też przez kilka miesięcy ukrywał się Antoni Pietkiewicz. Dla mnie „Solidarność” z lat 80. XX wieku była powstaniem narodowym, na szczęście nie tak krwawym, jak Listopadowe czy Styczniowe. Była walką o wolną, niepodległą i suwerenną Polskę. I jestem dumny, że wniosłem swój niewielki wkład w jej zwycięstwo.
wywiad przeprowadzała: N. Firkowicz
Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis!